Dzień, o którym raczej zapomnę – recenzja filmu "Jeden dzień"

źródło: filmweb
 
Praktycznie każdego roku widzowie mają okazję zobaczyć jakąś głośną amerykańską produkcję opowiadającą o miłości, która stanowić ma alternatywę dla pozbawionych głębi komedii romantycznych. W 2009 roku był to film Zaklęci w czasie, w 2010 – Twój na zawsze i Wciąż ją kocham, w 2012- I że cię nie opuszczę, zaś w 2011 – Jeden dzień. Gdy zestawiłam w jednym miejscu wszystkie te tytuły, odkryłam, że pamiętam dobrze tylko ostatni z wymienionych, a to dlatego, że melodramat wyreżyserowany przez pochodzącą z Danii Lone Scherfig widziałam zaledwie kilka dni temu. Choć seans z pewnością nie należał do nieudanych, przypuszczam, że za rok na jego temat pamiętać będę co najwyżej fakt, że to właśnie do tej roli Anne Hathaway zdecydowała się obciąć długie włosy…
Zaczęło się dość interesująco – 15 lipca 1988 roku nieco „nerdowata”jak na tamte czasy Emma (Anne Hathaway) poznaje bogatego uwodziciela Dextera (Jim Sturgess). Nawiązuje się między nimi trudna do zdefiniowania relacja na pograniczu przyjaźni i romansu. Od tej pory podglądamy znajomość Emmy i Dextera, a kamera zaprasza nas do ich życia dokładnie 15 lipca każdego roku, tj. w dzień świętego Swithina. Zabieg ten jest prawdopodobnie największą siłą filmu – wraz z wchodzeniem bohaterów w dorosłość, możemy obserwować naturalne zmiany ich wyglądu, rozwój  zawodowy, relacje rodzinne i perypetie sercowe.
Początki znajomości enny i Dextera, źródło: http://impulsegamer.com
Te ostatnie nie dotyczą bynajmniej w każdym wypadku Anne i Dextera, lecz związków tych bohaterów w innymi osobami. Oczywiste bowiem jest, że chociaż wyczuwamy, iż tych dwoje powinno być razem, zawsze coś lub ktoś staje na ich drodze i kończą w ramionach innych partnerów. To z kolei rozwiązanie, które znamy  z kina na tyle dobrze, że możemy bez pudła przewidzieć jego finał. Nie chcę zdradzać tutaj fabuły, lecz na pewnym etapie opowiadania tej historii traci ona swoja pierwotną moc. Choć zdaję sobie sprawę, że film jest ekranizacją bestsellera o tym samym tytule, miałam wrażenie, że pod koniec twórcy zupełnie się pogubili, serwując nam takie stężenie sentymentalizmu, iż nie mogłam doczekać się napisów końcowych. Zabrakło mi mocniej zarysowanego zamknięcia tej, bądź co bądź, wzruszającej i wciągającej opowieści. Zamiast tego otrzymaliśmy kilka według mnie zbędnych scen, które wobec całej produkcji okazały się wyjątkowo rozczarowujące.
Chociaż bohaterowie wiążą się z innymi partnerami, domyślamy się, że te związki nie mają szansy na powodzenie, źródło: filmweb
Wzrok Dexa skierowany jest oczywiście na Em, nie zaś siedzącą u jego boku partnerkę, źródło: filmweb
Na tle w/w mankamentów, świetnie wypada praca charakteryzatorów. Zamiast przesadnych metamorfoz w wyglądzie bohaterów, postawili oni na subtelne zmiany, którym wyjątkowo sprzyjał typ urody Anne Hathaway. Z maskującego swe atuty kujona, jej postać przeobraziła się w piękną, świadomą swych wdzięków kobietę (Em prezentowała się szczególnie atrakcyjnie w krótkich włosach i kobiecej sukience, gdy Dex odwiedził ją w Paryżu). Warto też przyjrzeć się bliżej stylizacjom, które świetnie korespondują z trendami w modzie minionych lat.
Metamorfoza Em – od brzydkiego kaczątka, po świadomą swych wdzięków kobietę, źródła: http://dailymail.co.uk, http://www.aceshowbiz.com

 

Obok wiarygodnych przemian fizycznych, w dziele Lone Scherfig obserwować możemy zapreznetowany mimochodem postęp technologiczny (choćby wejście do powszechnego użytku telefonów komórkowych), który w niektórych momentach wprawić mógł widza nawet w nostalgię (np. kadr prezentujący maszynę do pisania stojącą obok nowoczesnego laptopa). Fajnie jest też przyglądać się zmianom osobowości głównych bohaterów. Emma z zakompleksionego „brzydkiego kaczątka” przeobraża się w usatysfakcjonowaną pod względem zawodowym kobietę ( swoją drogą, dlaczego niemal zawsze gdy usłyszymy, że niepewna swojego talentu bohaterka tworzy własne opowiadania itp., możemy być pewni, że prędzej czy później zostanie poczytną pisarką? ). W przypadku Dextera jest wręcz odwrotnie – jego kariera telewizyjnego prezentera zmierza ku upadkowi, a mężczyzna traci stopniowo swoją bezczelną niemal wysoką samoocenę.
Od 
Od Dextera wprost bije niczym nie zmącona pewność siebie, źródło: http://www.aceshowbiz.com
Oprócz wspomnianej już odważnej decyzji Hathaway o ścięciu długich włosów, na pochwałę zasługuje też jej popis aktorski. Po seansie musiałam aż upewnić się, że Anne jest amerykanką, a wątpliwości co do tego faktu wzbudził we mnie jej wiarygodny angielski akcent. Nie mniej przekonujący w swej roli był Jim Sturgess – zwłaszcza w porównaniu z posiadającą o wiele większy potencjał, lecz jakże bladą w jego wykonaniu kreacją w Niepokonanych. Udany występ aktora w Jeden dzień napawa mnie optymistycznie przed oczekiwaną przeze mnie z niecierpliwością premierą The Best Offer w reżyserii Tornatore, w którym to filmie zagra on jedną z ważniejszych ról.          

Duet Hathaway-Sturgess sprawdził się idealnie jako sympatyczna para, której relacje wypełnione są wiarygodną chemią, źródło: filmweb
W nawiązaniu do powyższych zalet, Jeden dzień jest moim zdaniem filmem, który godzien jest naszego zainteresowania, zwłaszcza jako alternatywa dla miłosnej komedyjki nie posiadającej jakiegokolwiek sensownego przekazu. Z drugiej strony, nie stroniąca od typowej dla tego gatunku ckliwości stylistyka sprawia, że produkcja ta pewnie zacznie zacierać się w mojej pamięci, gdy tylko poznam jej tegorocznych „następców”.

6 myśli w temacie “Dzień, o którym raczej zapomnę – recenzja filmu "Jeden dzień"

  1. „Jeden Dzień” to chyba mój ulubiony film tego rodzaju. Spodziewałam się po nim nędznie sentymentalnej opowieści, a zamiast tego odkryłam w nim sporo naturalności. Zdecydowanie stawiam go wyżej niż tytuły o których wspomniałaś na początku (Przy „I że cię nie opuszczę” śmiertelnie się wynudziłam…) W tym roku wróciłam do niego na walentynki i nawet zamierzałam o nim napisać… 🙂

    PS: Jestem po pilocie „Good Wife”, zapowiada się fajnie – szkoda tylko że brak czasu nie sprzyja oglądaniu seriali.

  2. Też wyjątkowo wynudziłam się na „I że cie nie opuszczę” 🙂 Ogólnie nie przepadam za takim typem filmów, więc „Jeden dzień” mnie nie powalił, choć oglądało się przyjemnie.
    PS Ja mimo braku czasu przez 1 serię „Żony idealnej” przebrnęłam błyskawicznie, więc ostrzegam, że jeśli się już na dobre wkręcisz, będzie ciężko nie skusić się na kolejny (i kolejny…) odcinek:)

  3. Jakoś nie mogę się zabrać do tego filmu… Po pierwsze dlatego, że kino o niczym więcej, jak tylko o miłości, omijam zazwyczaj szerokim łukiem. Z maleńkimi tylko wyjątkami (Love Actually!). Po drugie – mam poważne obawy, że adaptacja do pięt nie dorasta książce, która była naprawdę zadziwiająco wręcz dobra i poruszająca 🙂 z drugiej jednak strony… może warto byłoby zobaczyć Hathaway w tej roli. Z każdym kolejnym filmem coraz bardziej przekonuję się do tej aktorki, mimo że na początku zupełnie jej nie lubiłam 🙂

  4. Jeśli czytałaś książkę, film może okazać się rozczarowujący. Ja nie miałam takiej okazji, więc odebrałam go dosyć pozytywnie, choć mnie nie powalił. A propos filmów stricte o miłości – w kinach pojawiła się brytyjska produkcja „Daję nam rok”, której jestem dosyć ciekawa, choć nie ma co się raczej spodziewać powtórki z rzeczywiście świetnego „Love, Actually”:)

  5. Uważam, że to bardzo dobra recenzja. Często spotykam się z wielkimi zwolennikami filmu lub jego ogromnymi przeciwnikami. Nie wnikając głębiej w historię i nie popierając żadnej z grup chcę pochwalić recenzentkę. Wiem, że już dużo czasu minęło od ukazania się tego wpisu, to jednak nie ma nic do rzeczy. Obejrzałam „Jeden dzień” i pomijając moją opinię, przeczytałam o nim dużo wypowiedzi, przemyśleń i kilka recenzji. I wracając do tej pochwały Pani Moniki, jako jedna z nielicznych w swojej recenzji opisała i wady i zalety (niezależne od swojej opinii) o czym inni nieraz zapomnieli. Należy się za to ogromny plus.

Dodaj komentarz